09.11.2015, Kurier Szczeciński
- Kiedy przejrzałam listę piosenek na płycie pana i Krzysztofa Herdzina - „Songs From Yesterday”, to pomyślałam, że poprzeczka została postawiona bardzo wysoko. „Satisfaction”, „Yesterday”, „Tears In Heaven”...
- Nie chodzi o porównywanie z pierwowzorami , ani poprzeczki. Kiedy opracowuje się standardy operowe, jazzowe czy rockowe trzeba opowiedzieć na ten temat swoją historię , jedyną i orginalną. Postanowiwszy nagrać piosenki naszych idoli, szukaliśmy z Krzysztofem prostych i pierwszych pomysłów, kiedy wybieraliśmy pieśni i ustalaliśmy formy. Krzysztof zrobił aranżacje, pięknie zharmonizował., ja skupiłem się na interpretacji tekstów, znalazłem niewyłuszczone jeszcze historie w tych wielkich hitach. Niektóre piosenki całkowicie zmieniły swój charakter, bo , na przykład, zyskały nowe metrum, „Tears in heaven" jest bardzo osobistą interpretacją , bo i mnie ktoś bliski odszedł . Ujęliśmy ją w formę gospelową, bo z taką ekspresją pieśń, ta opowieść , stała się moja. „Satisfaction" zrobiliśmy w bluesie, bo w tym gatunku to całkiem inna historia.Zdystansowana krytyka massmedialnej papki i galopującego konsumpcjonizmu - to moje interpretacja tego tekstu.
- Kogo to był pomysł, by nagrać tak wielkie przeboje światowe - pana czy Krzysztofa Herdzina?
- Myśmy chcieli sobie pomuzykować, mieć z tego radochę. Byłem zajęty, bo równolegle pracuję nad trzema płytami. Krzysztof jest bardziej zapracowany, ale lepiej ode mnie zorganizowany. Któregoś dnia zadzwonił i mówi: „Mieciu, jest wolne studio, wchodzimy? ". A, że ja z Krzyśkiem to nawet na koniec świata, wybraliśmy, omówiliśmy zgrzebnie rusztowania formalne, potem on to wykonał, a ja trochę pozmieniałem, no i jest płyta. Chcieliśmy, żeby była to przestrzeń pierwszego skojarzenia.Nie bylo masy prób, narywaliśmy jak na koncercie - na żywo. Może nie całkiem doskonała forma, ale prawdziwa i świeża. Myślę, że to się udało.
- Jest szansa na to, by ta płyta ukazała się poza Polską?
- Odezwali się do nas jacyś ludzie, którzy słyszeli ten materiał i kto wie. Rozmawiałem też ostatnio w Nowym Jorku o wydaniu naszej płyty w tamtejszej wytwórni jazzowej. Zobaczymy, może się to uda. Ale spokojnie, nie planuję wielkiej kariery . Choć od Amerykanów usłyszałem, że odkryli nowe historie w tych piosenkach, w naszym wykonaniu. Fajnie, znaczy to , że plan działa..
- Mówił pan, że jednocześnie pracuje nad kilkoma płytami. Proszę zatem zdradzić, co pan jeszcze szykuje.
- Pracuję jeszcze nad kompozycjami, które zrobiłem do wierszy księdza Jana Twardowskiego. Uważam, że powinien dostać już z pięć nagród Nobla... Kiedyś nagrałem piosenkę „Spoza nas", to polska bossa nova, którą skomponowałem do wiersza ks.Twardowskiego, to był początek mojej nim fascynacji. Jego wiersze są piękne i lekkie, nie można ich obciążać, zatem płyta będzie miała formy bossanov i samb. A żeby to było szlachetne w brzmieniu, zaprosiłem do nagrania brazylijskich muzyków, którzy mieszkają w Chicago. Poleciałem tam, wynająłem studio, nagrałem z nimi, a teraz Krzysiu Herdzin i Marcin Pospieszalski robią do tego smyki. To będzie coś w stylu starego Jobima... Myślę, że będziemy się cieszyć, wzruszać i płakać , tanczyć . Kolejną płytę nagrywam w Los Angeles z czarnym chórem " Life Choir". To piosenki w stylu starego gospel, soul i rhytm'n'blues. Myślę, że dokończymy ją w przyszłym roku, a wyjdzie w Stanach.
- Ciągnie pana do Stanów Zjednoczonych, prawda?
- Ciągnie, ciągnie. pracuję na dwóch kontynentach, z różnymi muzykami, w innych światach mentalnych, w innych językach. To fascynująca przygoda. . Gdybym miał inny zawód, będąc choćby malarzem, to pewnie pomieszkałbym tam trochę. Ale lubię Polskę i polską publiczność.
- Ma pan czas na robienie mieciówki?
- Oczywiście. Zanim nadejdą imieniny Mieczysława, mieciówka musi być zrobiona. Na przełomie listopada i grudnia trzeba ją zrobić, żeby 1 stycznia została „odpalona".
- Wytłumaczmy zatem czytelnikom, że mieciówka to nalewka, pana specjalność. Zdradzi pan przepis na nią?
- Oczywiście. Zanim podam przepis, muszę zaznaczać, że za każdym razem mieciówka jest inna, bo chętnie improwizuję, w kuchni i życiu. W mieciówce zatem koniecznie muszą być cytrusy, miód, dokładam do tego ziarnka zielonego pieprzu, parę listków - dla garbników - zielonej herbaty, czasem jeszcze odrobinę cynamonu albo kardamonu. Zalewa się to spirytusem. No i już. I to musi się odstać, trzeba tym potrząsać i rozcieńczyć, żeby nie wypaliło. No i jest kosztowanie - u mnie na wsi w Wielkopolsce albo w Kaliszu w naszym domu rodzinnym, czasem w Warszawie albo tam, gdzie los rzuci. Nazwa nalewki pochodzi od mojego imienia, choć wymyślił ją dziadek , też Mieczysław. U nas w rodzinie jest taka tradycja (która na mnie się skończyła), że imiona co drugie pokolenie są odświeżane. I choć moje imię trochę trąci mychą, ja się nim cieszę, bo jest nie tylko słowiańskie, ale czysto polskie, to nas wyróżnia w całym świecie, jest egzotyczne.
- Panie Mieczysławie, w 1984 roku nagrywał pan w Szczecinie w tutejszym radiu...
- To były moje pierwsze nagrania w życiu. Zresztą, Szczecinowi sporo zawdzięczam. Tu byłem na pierwszej trasie koncertowej z Grażyną Łobaszewską, z Joasią Zagdańską. Później śpiewałem i nagrywałem z chórem Deus Meus. To bardzo popularna formacja, choć zupełnie nie ma jej w mediach. W tym chórze jest dużo wschodniaków, a ja też nim jestem po babci i dziadku. Dobrze zatem rozumiem mentalność i dlatego w Szczecinie czuję się jak w domu i mam sporo przyjaciół.
- Ma pan jeszcze jakieś zawodowe marzenia?
- Życzyłbym sobie łatwiejszego dostępu do mediów, bo jeśli zrobimy nawet coś fajnego, a media tego nie upublicznią, to ludzie nawet nie wiedzą, czy ktoś w ogóle żyje.
- Jak pan myśli, gdyby teraz miał pan dwadzieścia lat i miał debiutować na scenie. Byłoby panu trudno?
- Bardzo. Niech pani sobie wyobrazi, że teraz debiutuje Krystyna Prońko, Grażyna Łobaszewska, Staszek Sojka albo Ewa Demarczyk. Kto by ich wpuścił do radia?
Monika GAPIŃSKA